piątek, 30 sierpnia 2013

Wybrzeże

Następny dzień przywitaliśmy w uroczej mieścince Saltburn-on-the-Sea czyli w wolnym tłumaczeniu Nadmorskiej Spalonej Soli. Po śniadanku w niedużej knajpce pojechaliśmy na plażę. Pogoda nie nastrajała optymistycznie, ale w Anglii nie trzeba się załamywać, bo wszystko może się zdarzyć. WSZYSTKO. Nie przesadzam. I rzeczywiście po kilkudziesięciu minutach zaczęło się wypogadzać. Póki co spacerując po promenadzie weszliśmy do przybytku gier. Cel był prozaiczny- żeby się trochę ogrzać. Przechodząc koło jednej z maszyn wyrzuciła ona zapraszająco kilka monet dwu-pensowych. Podjęłam wyzwanie... Po półgodzinie jeszcze tam byłam... w szponach hazardu. Wreszcie M. udało się mnie odciągnąć. Niestety wyszłam bez fortuny. Jakieś 4 pensy w plecy. :((

Z ociąganiem dałam się zaprowadzić na molo. Wywiew niesamowity, ale jakie ciekawe rzeczy wypatrzyliśmy...takie niespotykane, rzekłabym rękodzieło artystyczne...




czwartek, 29 sierpnia 2013

Jeszcze nie koniec

Przekroczenie granicy Szkocji to jednak nie koniec naszej podróży, bo do domu ciągle jeszcze daleko. Przed nami długa droga (ponad 360km), tym bardziej, że w ramach urozmaicenia wybraliśmy opcję powrotu wschodnim wybrzeżem.
Jadąc więc dalej w dół przejechaliśmy Northumberland Park i dotarliśmy do Newcastle upon Tyne, czyli Newcastle położone nad rzeką Tyne, a ściślej rzecz biorąc u jej ujścia. To tutaj w I wieku rozpoczęła się budowa Muru Hadriana mającego osłaniać Rzymian od dzikich szkockich plemion.
Tutaj też syn Wilhelma Zdobywcy- Robert wybudował drewniany zamek, od którego miasto nosi swoją nazwę.
Dotarliśmy do samego centrum. Oto obrazki z naszej przechadzki:


I super mostki- w tym śliczny Millenium Bridge osadzony na łuku - dla spacerowiczów i rowerzystów tylko:


     

Po pysznym obiadku w ulubionym Hungry Horse Pub dotarliśmy do Statuy Angel of The North. Oczywiście zaczęło padać. Ale to nie przeszkadzało pewnej hinduskiej, wielodzietnej rodzince stać pod pomnikiem i robić zdjęcia 'z bliska'. Musieliśmy się nieźle nagimnastykować, żeby nie robili za tło w naszym obiektywie.






wtorek, 27 sierpnia 2013

Granica

16 kilometrów/10 mil dalej dotarliśmy do granicy Szkocji. Musieliśmy wskrobać się naszym autkiem na płaskowyż, gdzie pogoda zmieniła się diametralnie. Trzeba było wyciągać kurtki, kupione kilka wiosek wcześniej. I bardzo proszę nie zmylcie się widokiem dziewczynki w letnim stroju - dzieci tak mają, że nie czują zimna, dlatego trzeba im notorycznie przypominać o dodatkowym okryciu. Nie  dajcie się też zmylić podkolanówkami Szkota; oni też tak mają, że ich wytrzymałość termiczna i punkt krytyczny zimna są przesunięte znacząco poprzez wieloletnie obcowanie z zimnem Północy.
Wiatrzycho targało czupryną na wszystkie strony a tutejszy Szkot zbierał się już do domu nie mogąc dłużej usiedzieć na tym wygwizdowie (a jednak!). Trzeba jednak przyznać, że widoki warte były wyjścia z samochodu.







sobota, 24 sierpnia 2013

Jedburgh Abbey

Z Melrose to już tylko żabi skok, a dokładnie 20 minut drogi do Jedburgh. Stąd już tylko 15 km dzieliło nas od granicy z Anglią.
W mieście znajdują się ruiny - czego?? - oczywiście zburzonego opactwa. Nie jest to jednak tylko jedna ścianka, ale całkiem spory szkielet. Najwyższa część ruin pochodzi z XII wieku. Było to dawny klasztor, założony przez króla Dawida I w 1138 roku. Niestety, nadgraniczne umiejscowienie nie sprzyjało opactwu i nieustannie odpierało ataki Anglików. A wraz z reformacją zapoczątkowaną przez Heńka VIII szanse na ocalenie opactwa spadły do zera. W tym czasie w klasztorze przebywało zaledwie 8 mnichów, którzy skupili się głównie na odprawianiu mszy pod wieżą kościoła. Być może dlatego ta część jest najlepiej zachowana. W 1913r. mury opactwa wzięto pod opiekę państwa.
Warto zajrzeć do Visitor Centre, gdzie przedstawiono makietę całej budowli. Dla chętnych jest nawet 'przebieralnia'. Można sobie wybrać ciekawy kostium z dawnej ery i pospacerować się w nim wśród ruin.
Polecam!





Na parkingu przy Muzeum zobaczyliśmy taki oto zabytek:
A za kółkiem wiekowa para. Niesamowite. 
Po krótkim odpoczynku i posileniu ruszyliśmy dalej na południe. już tylko 13 minut dzieliło nas od granicy...

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

W odwrocie

Następnego dnia, po nocy spędzonej w hotelu (?), a raczej motelu w Livingstone, gdzie najbardziej rozśmieszyło nas śniadanie w papierowych torbach wydane w okienku recepcji, skierowaliśmy się na południe.

Nie wybraliśmy jednak autostrady, ale drogi mniej uczęszczane. Naszym pierwszym przystankiem była mieścinka Galashiels. Tu zjedliśmy nasze II śniadanie. Omlet z serem i kakaem. Pycha! Ku naszemu zdumieniu na jednej z głównych uliczek natknęliśmy się na polski sklep. Jednak Polacy są wszędzie.
Również pogoda zaskoczyła nas spływającym na nas ciepełkiem. Było bardzo przyjemnie.

Z Galashiels pojechaliśmy do Abbofsford - wiejskiej posiadłości Waltera Scotta. Znacie musical Lucy z Lammermoor?? To właśnie jego! Oryginał nosi tytuł  "Narzeczona z Lammermoor". Scott napisał także "Piękne dziewczę z Perth" (czytałam wieki temu!), czy powieść historyczną o Rob Roy'u. Musze przyznać, że warto było tam wjechać. Piękne tereny, śliczne domostwo przypominające wyglądem zamek, ładny ogród, a nawet małe muzeum. Mieliśmy dodatkowe szczęście, gdyż w tym właśnie dniu na terenie posiadłości W.Scotta  jakieś Bractwo Miłośników Ptaków zbierało fundusze na swoje potrzeby i można było podziwiać, a nawet dotknąć czy wziąć na ręce prawdziwe sowy! Niestety, ja się nie odważyłam. Bałam się, że wydrapią mi oczy czy cóś... choć dość spokojne były.




 

Kolejnym naszym celem były ruiny opactwa w sąsiednim miasteczku Melrose. W przewodniku była informacja , że wejście jest bezpłatne, ale na miejscu okazało się, że niestety 3,50 od łebka. W sumie niedużo, ale zrezygnowaliśmy. Głównie dlatego, że całą jedną ścianę zakrywało rusztowanie i wejście na teren było obostrzone restrykcjami.

Podziwialiśmy za to miasteczko, które było naprawdę niczego sobie i ku naszemu zdziwieniu bardzo 'busy'. Zaraz potem podjechaliśmy obejrzeć specyficzny most.






niedziela, 18 sierpnia 2013

Edynburg

Edynburg (po gaelicku Dun Edieann) nie jest ogromnym miastem, ale zdecydowanie niezapomnianym. Mimo iż jest stolicą Szkocji, nie przypomina typowej metropolii. Jest unikatowe i niepowtarzalne.
Jak pisałam wcześniej, w Edynburgu trwał festiwal - The Fringe - największy w Europie festiwal sztuki (wszystko rozumiem, ale kto u nas nazwałby jakąś imprezę per 'grzywka'??). No, ale skoro największy w Europie, to było tłoczno. Znalezienie miejsca parkingowego było prawdziwym wyzwaniem. Wszędzie były obostrzenia typu - do 13 tylko, albo tylko do 15ej. Mnóstwo ulic było pozamykanych i w pewnym momencie okazało się, że jeździmy w kółko...W końcu, cudem chyba jakimś, udało się nam zaparkować na Chamber Street przy Royal Museum, które było naszym pierwszym celem. Bardzo podobne do londyńskiego National History Museum.


 

Potem ruszyliśmy na Stare Miasto i w stronę Zamku. Powiem szczerze poruszanie się było mocno utrudnione. O robieniu zdjęć nie wspomnę, bo gdzie tylko wycelowałam aparat natrafiałam na ludzki tłum. Główna ulica Castlehill została przerobiona na deptak pełen artystów, kuglarzy, śpiewaków, tancerzy, ludzkich posągów i oczywiście turystów...Oj, czego tam nie było. Do samego zamku szło się żółwim tempem. Nie tylko z powodu tłumów, ale przyciągających oko i ucho atrakcji. Załapaliśmy się nawet na kilka przedstawień. Próbowałam załączyć filmik, ale cosik nie działa...




Zajrzeliśmy do St.Giles Katedry. Wewnątrz trwał jakiś koncert fortepianowy na 4 ręce. Bardzo przyjemnie się tego słuchało. Niestety, był zakaz fotografowania. :(
Wszystko to zajęło nam sporo czasu i musieliśmy lecieć z powrotem przestawiać samochód (bo obostrzenia!). W dodatku parking nietani. Za 4 godziny zabuliliśmy 8,10 funta....

Ruszyliśmy zatem na słynną Royal Mile, która jest notabene przedłużeniem ulicy Castlehill. W jednym ze sklepów próbowaliśmy kupić szkocką bluzkę, ale pani była bardzo niemiła. Za to natknęliśmy się na dziewczynę, która namówiła nas do zakupu Dziennika Szkockiego 'The Scotsman', do którego dołączono kilka gadżetów, w tym torba z napisem I love Edinburgh!
Wdepnęliśmy do Museum of Childhood i Canongate Kirk, gdzie 'spotkaliśmy' szkockiego poetę Roberta Fergussona (zrobiłam se z nim zdjątko, hehe)






          
Głodni i umęczeni pojechaliśmy w stronę morza do Portobello, gdzie poszliśmy na rybkę z frytkami oczywiście.W drodze do hotelu minęliśmy kilka pubów, gdzie już szykowano się do meczu Szkocja- Anglia.



Następny dzień postanowiliśmy spędzić na bardziej otwartej przestrzeni, tym bardziej, że zapowiadała się ładna pogoda. Naszym celem stały się dwa powulkaniczne wzgórza- Holyrood Park i Calton.  Ulubione miejsca spacerowe Edynburgczyków. Wdrapaliśmy się na obydwa i powiem szczerze, że dostaliśmy porządnie w d..ę. Holyrood Park jest bardziej naturalny, można powiedzieć nawet dziki i ma kilka wzniesień. Najwyższe to Góra Artura, albo raczej Fotel Artua -Arthur's Seat ma niby tylko 251m wysokości, ale są momenty, gdy wspinaczka daje popalić. Za to widoki... cały Edynburg podany jak na dłoni. W połowie drogi spotkaliśmy Szkota z osobistym fotografem, który pozwolił mi pstryknąć sobie zdjęcie.

Schodząc wypatrzyliśmy jakieś ruiny i poszliśmy sprawdzić co to takiego. Okazało się, że były to pozostałości po kapliczce św. Antoniego z XII w, która przynależała prawdopodobnie do opactwa Kelso lub Holyrood. Po reformacji w 1560r. (wznieconej notabene przez Heńka VIII -tego od siedmiu żon) stała się bezużyteczna i popadła w ruinę. Zeszliśmy stamtąd stromą ścieżką w kierunku połyskującego w dole jeziorka St.Margaret's Loch.
     



W dole uwagę nasza przykuł pałac i postanowiliśmy tamże wdepnąć. Jak się okazało to jedna z siedzi Królowej Elki i jest przez nią nawiedzany od czasu do czasu, dlatego część pomieszczeń jest zamknięta dla zwiedzających. Holyroodhouse jest ściśle powiązany z Mary, Królową Szkotów. A nazwa pałacu wzięła swą nazwę od reliktu pochodzącego - jak wierzono- z Krzyża Chrystusowego. (rood znaczy krzyż). Do jednej ze ścian pałacu 'dolepione' są pozostałości po średniowiecznym opactwie benedyktynów Holyrood Abbey. Bardzo ciekawe miejsce.





Po krótkim odpoczynku pojechaliśmy na wzgórze Calton, które w porównaniu do Holyrood wypada bardziej elegancko. Na szczycie znajduje się obserwatorium i pomnik Nelsona. Uwagę -nawet z daleka -przykuwa przypominający kształtem  rzymski akropol pomnik ku czci Szkotów poległych w wojnach Napoleońskich. Warto wejść tam także dla widoków roztaczających się na Edynburg.